Západné Tatry |
Wyjechaliśmy z Dobrej k/ Limanowej w kierunku Zuberca tuż po 6 rano. Start zaplanowaliśmy od Chaty Zverovka (1037m npm), przez Rakoń, Wołowiec, Rakoń, Grzesia, znowu do Chaty Zverovka. Wyszło 18,5 km i 1205 metrów przewyższenia.
Na początek mieliśmy do pokonania 5 km asfaltową drogą w kierunku Tatliakowej Chaty (1380m npm). Długi sztywny podbieg, ale mimo wczesnej pory szło mi całkiem nieźle. W ciągu 45 minut dotarliśmy pod Tatliakową Chatę i tam się zaczęły schody. Nie byłam w stanie ani biec, ani nawet energicznie iść. Musiałam się zatrzymywać co ok. 10/15 metrów, żeby złapać oddech i wyrównać tętno.
W głowie kołowało mi pytanie, skąd nagle taki spadek formy? Ocknęło mnie dopiero po jakiś 2 km. Przecież wczoraj oddaliśmy krew i minęły zaledwie 24h. Wszystko jasne... Nie powiem, miałam niemały kryzys. Co będzie, jeśli utknę gdzieś w połowie trasy i nie będę miała siły wrócić do samochodu? Odcinek za odcinkiem, energicznie, ale z częstymi przerwami udało nam się dotrzeć do Sedlo Zabrat (1656m npm). Tam podjęłam mocne postanowienie, żeby następny dłuższy odcinek pokonać bez zatrzymywania się. I... udało się... Nie mogłam w to uwierzyć, ale byłam na Rakoniu (1876m npm) 😊 Radość, łzy szczęścia, niedowierzanie... A skoro udało się dotrzeć tutaj, to oczywiście nie miałam wątpliwości, że uda się też wejść na Wołowiec (2063m npm). Równym tempem, z przerwami... udało się...
Volovec 2063m npm |
Widok ze szczytu wynagrodził nam wszystko. Krótka przerwa, pamiątkowe zdjęcie i w dół, przez Rakoń na Grzesia (1653m npm). Biegliśmy grzbietem. Co prawda na podejściach musiałam robić krótkie przerwy, ale było zdecydowanie lepiej niż na początku. Na Grzesiu znowu krótka przerwa, fotka i zielonym szlakiem prosto w dół... Tja... gdybyśmy dokładnie sprawdzili, że z Grzesia odchodzą dwa zielone szlaki i wybrali ten "właściwy", który miał po krótkim odcinku przejść w żółty. Jak się zorientowałam, że coś jest nie tak? Miało być cały czas w dół, a tu jedno przewyższenie, drugie... o co chodzi? Nie wytrzymałam, zapytałam spotkanych turystów. Faktycznie wybraliśmy nie ten szlak co trzeba. Na szczęście prowadził w to samo miejsce i jak się dowiedzieliśmy, nie miał odcinka asfaltowego. To nie koniec przygód. Jak już w końcu zaczęliśmy zbiegać w dół, źle ustawiłam lewą stopę i omsknęła się w bok. Najpierw pomyślałam, że skręciłam nogę w kostce. Usiadłam, zdjęłam buta, skarpetkę i chwilę czekałam, czy zacznie puchnąć. Nadal mogłam ruszać stopą, więc stwierdziłam, że ryzyk fizyk. Z resztą, i tak nie miałam większego wyboru... Biegłam, w miarę nie bolało. Dobiegliśmy do asfaltu... jak to do asfaltu? Miało go nie być. Tu biorę winę na siebie, nie zauważyłam miejsca, w którym szlak skręcał w lewo i ostatecznie musieliśmy pokonać jeszcze około 1,7 km asfaltową drogą. To tak na dobicie... 😉
Nie pamiętam kiedy ostatnio tak mi smakował Radler 0%. Szybkie pakowanie i w drogę do domu, na krokiety z barszczem. Po drodze zahaczyliśmy jeszcze o sklep spożywczy. Nie wracam ze Słowacji bez ich słynnej studenckiej czekolady..
Najważniejsza lekcja z tej wyprawy, to nie planować ciężkich treningów zaraz po oddaniu krwi. Ostatecznie wyszło ciut ponad 23 km i 1444m przewyższenia. Noga powoli się goi, opuchlizna schodzi, ale to też przestroga, co się może wydarzyć, jak człowiek jest zmęczony.
Łącznie przerwy na złapanie oddechu i zdjęcia zabrały nam około półtorej godziny.
Mimo perypetii, jest satysfakcja i radość ze zdobycia kolejnego szczytu 😊
Kinga