Hm... albo raczej w poszukiwaniu trasy, ale od początku...
Do Krakowa wróciłam w sobotę późnym wieczorem. Jakoś udało mi się ogarnąć rzeczy i z myślą o biegu następnego dnia dość wcześniej położyłam się spać.
W niedzielę obudziłam się po 7 i ze zmartwieniem stwierdziłam, że w ogóle nie mam apetytu. Wcisnęłam w siebie shake proteinowy, a na wynos przygotowałam płatki owsiane z rodzynkami, pestkami dyni i słonecznika. Coś niecoś z tego dziabnęłam przed 10, bo że zjadłam to raczej nie mogę powiedzieć. Oczywiście wiedziałam, że to się może skończyć osłabieniem w trakcie biegu, zwłaszcza że nie miałam przy sobie żadnego żelu ani batona, ale mocno liczyłam na izotoniki od organizatora.
Odebrałam pakiet startowy, koszulkę i spokojnie doczekałam do 12. Przed startem zrobiłam krótką rozgrzewkę. Na początku biegło mi się nawet dość fajnie, choć myślę, że narzuciłam zbyt szybkie tempo. Powtarzałam sobie w myślach "spokojnie, w swoim tempie... i co z tego, że oni cię wyprzedzają". Konsternacja nastąpiła tuż przed 5 km. Okazało się, że dalej nie ma trasy... to znaczy gdzieś tam była, ale jakiś dowcipniś przewiesił taśmę i kompletnie nie wiedzieliśmy gdzie mamy biec. Nasze rozkminy świetnie widać na mapce:
Kiedy już w końcu udało nam się wbiec na 7 km, część osób stwierdziła, że nie ma się co wysilać, bo i tak całą klasyfikację o kant d... rozbić. Ja pomyślałam, że wszystko jedno, że to jest okazja, żeby sprawdzić samego siebie i pocisnęłam dalej. I tak mniej więcej do 12 km biegło mi się bardzo dobrze, a potem dopadła mnie kolka. Dzień dobry Wieeeetnam... koszmar jakiś, a na dodatek zaczęła poddawać się głowa. No bo skoro bez klasyfikacji, to po co się męczyć, a nie lepiej po prostu iść, przecież to tak okropnie boli. Momentami jęczałam i wcale się tego nie wstydzę. Biegłam, albo raczej kuśtykałam dalej. Po jakimś kilometrze ból nieco zelżał i mogłam już w miarę normalnie biec.
Powiem tak, jak na wymuszoną przerwę na szukanie trasy i chwilowe zwolnienie tempa spowodowane kolką, to i tak miałam całkiem niezły czas. Ostatnie 3 km biegliśmy w dość intensywnym deszczu i to wcale nie było przyjemne. Najważniejsze, że głowa stanęła na wysokości zadania i się nie poddała.
W pakiecie pobiegowym dostaliśmy drożdżwkę, jabłko i banana. Owoce, to rozumiem, ale drożdżówka... albo cięcia kosztów, albo niewiedza...
W ramach rekompensaty organizator obiecał nam 50% rabatu na bieg w przyszłym roku. Zobaczymy. czy dotrzyma słowa.
Nie żałuję udziału w biegu, nawet jeśli trochę mi brakło do tych 15 km. W przyszłym roku spróbuję ponownie, a że się dopiero rozkręcam, jest szansa na dobry czas.
Tymczasem za tydzień Limanowa Forrest i to dopiero będzie prawdziwe górskie wyzwanie ;)
Kinga
Powodzenia!
OdpowiedzUsuń