niedziela, 18 sierpnia 2019

Gorce Ultra Trail - 3 sierpnia 2019

Wyjechaliśmy z Nowego Sącza około 6:30, w sam raz żeby zdążyć na start o godzinie 8:00. Śniadanie w samochodzie... naleśniki z nutellą i pyszna kawa na Orlenie. Ktoś mógłby powiedzieć, że to trochę za późno, ale jak zjem dwie godziny przed startem, to jestem po prostu głodna.
Atmosfera przed biurem zawodów była super, wszyscy bardzo optymistycznie nastawieni. Zapowiadała się dobra pogoda, choć prognozowali przelotne opady deszczu. Nie bałam się tego, bo tym razem byłam przygotowana. W głowie kołotała mi tylko jedna myśl... nie powtórzyć błędów z zeszłego roku, kiedy to musiałam zejść z trasy jeszcze przed połową.
Wystartowaliśmy w miarę punktualnie. Pierwsze kilka kilometrów biegło asfaltową drogą, lekko w dół. Nauczona doświadczeniem, zaczęłam bardzo spokojnie. Wiedziałam, że za niedługo czeka nas strome i długie podejście na Lubań (1211 m npm). Kiedy do niego dotarłam, przeszłam do marszu. Jak na razie wszystko szło zgodnie z planem.
Około 10 kilometra, a może jeszcze przed, zaczęło kropić. Wyjęłam z plecaka moją wodoodporną kurtkę z zamiarem przechytrzenia pogody. Jakiś inny biegacz powiedział do mnie, że przecież nie pada aż tak mocno. Odpowiedziałam, żeby poczekał. Nie trwało to długo, jak zaczęło dość porządnie padać. Założyłam na głowę kaptur i zadowolona parłam dalej.
Na Lubaniu powitała nas mgła i chmury. Z wieży widokowej mam zdjęcie na białym tle 😉 ale przestało padać. Postanowiłam jeszcze chwilę pobiec w kurtce, bo chroniła przed wiatrem.
Wiedziałam, że zbliżam się do miejsca, w którym zeszłym roku oddałam walkowerem. Czułam się dobrze, miałam siłę, żeby biec dalej i było mi w miarę ciepło. Poza tym wiedziałam, że kawałek dalej na Przełęczy Knurowskiej, czeka na nas punkt odżywczy.
Dotarłam do niego grubo przed limitem czasu. Zjadłam owoce, napiłam się coli, zadzwoniłam do bliskich, zrobiłam sobie pamiątkowe zdjęcie i pobiegłam dalej. Dlaczego dzwoniłam? Zwyczajnie, żeby dać im znać, że wszystko jest w porządku i w tym razem nie muszą po mnie przyjeżdżać.


Czułam się mocno podbudowana faktem, że to już w zasadzie za półmetkiem. Nie miałam pojęcia, że dalej wcale nie będzie łatwiej. Co prawda nie było już tak długich podejść, ale było ich za to kilka. Jedno wiedziałam na pewno... mam taki zapas czasu, że na spokojnie zmieszczę się w limicie. Nie miałam żadnych dolegliwości typu kolka, skurcze, zadyszka, więc było dobrze.
Kolejny punkt odżywczy, tym razem z ciepłym posiłkiem, czekał na nas na około 35 kilometrze. Nie pamiętam, żeby zupa pomidorowa z ryżem kiedykolwiek wcześniej tak mi smakowała 😂 Zjadłam jeszcze dwie kanapki z dżemem i ruszyłam dalej. Zaczęło bardzo mocno padać. Nawet nie próbowałam wyciągać telefonu, żeby dać najbliższym znać, gdzie jestem i że jest w porządku. Postanowiłam poczekać, aż przestanie lać. Mieliśmy do pokonania kawałek asfaltem. Szłam, żeby uniknąć kolki po zjedzonej właśnie porcji zupy. Ciepły posiłek zrobił swoje i siły wróciły.


Czekało nas kolejne podejście, nawet nie liczyłam które. Od czasu do czasu spoglądałam tylko na zegarek, który pokazywał mi sumę przewyższeń. Trochę jeszcze brakowało do tych 2580 z opisu trasy.
Powoli zaczęło dawać o sobie znać zmęczenie. Momentami droga leśna zamieniała się w błoto. Stopy zapadały się dość głęboko, a oblepione buty ważyły jakby więcej niż zazwyczaj. Byle do 40 kilometra, bo potem będzie już z górki... taką miałam nadzieję. Jakiś biegacz do mnie zagadał, ile to już przewyższeń z tych 2800... Jakie 2800?? Poprawiam go, że chyba miało być 2500 z hakiem. Niby się ze mną zgodził, ale dodał, że rok wcześniej wyszło mu 48,5 km. No to siłą rzeczy nastawiłam głowę na te "kilka" dodatkowych metrów, choć po cichu liczyłam na to, że mu GPS nawalił 😎
Około 41 kilometra kolejny kontakt z najbliższymi... jest w porządku i to już chyba ostatnie podejście. Nawet nie wiem, kiedy i jak zleciały mi te ostatnie kilometry. Pamiętam tylko, że skupiłam się na tym, żeby się nie potknąć o jakiś korzeń albo na kamieniu. Czułam już kolana, więc nie chciałam zrobić czegoś głupiego.
Chyba do końca życia będę pamiętać ten moment, kiedy usłyszałam muzykę z mety i zobaczyłam flagi Garmina tuż przede mną po lewej stronie drogi. Powiedziałam głośno, że to już musi być tutaj i faktycznie... skręt w prawo, przez potok i... meta!! Miałam łzy w oczach, trochę z niedowierzania, że się udało, na pewno ze szczęścia, że to już meta i że osiągnęłam cel, a częściowo pewnie ze zmęczenia. Adrenalina robi swoje. Mój pierwszy ultras powyżej 40 kilometrów, z czasem nieco ponad 7 godzin 50 minut... Udało się!!!
Podsumowując... ciężka i wymagająca przygotowania trasa, ale z drugiej strony piękna. Kocham góry i tak już zostanie. Dziękuję organizatorom za wzorową organizację, oznaczenie trasy, punkty odżywcze itd. Na pewno się jeszcze spotkamy, najpóźniej w przyszły roku i kto wie... może się namówię na dłuższy dystans...
Tymczasem pozostaje satysfakcja i rodzą się kolejne cele... jakieś Bieszczady we wrześniu... 😉

Kinga