Siedem lat temu pojechałam do Wolsztyna kibicować mojemu facetowi na dystansie IM. Urocze miasteczko i atmosfera zawodów, a także poznani tam ludzie sprawili, że w mojej głowie zrodziła się myśl, marzenie żeby kiedyś też spróbować. Tyle, że ja wtedy nie umiałam pływać i perspektywa startu w triathlonie wydawała mi się bardzo odległa, a nawet nieosiągalna.
Zapisałam się chyba w grudniu zeszłego roku. Po udanym debiucie w Rybniku i szkole życia w Nieporęcie, start na nieco dłuższym dystansie stał się jakby bardziej na wyciągniecie ręki. Mimo zaplanowanej na marzec operacji przegrody nosowej wiedziałam, że jak się przyłożę do treningów, to będę w stanie skończyć dystans olimpijski. Zawody we Frydmanie w czerwcu pokazały, że się nie pomyliłam.
Oczywiście, że miałam wątpliwości i obawy. Nadal się zdarza, że blokada w głowie nie pozwala mi wejść na akwen otwarty. Jednak determinacja do startu w opłaconych już zawodach zrobiła swoje i udało mi się kilka razy popływać sam na sam. Asekuracja owszem była, ale gdzieś kawałek dalej, w bezpiecznej odległości.
Przed wyjazdem często sprawdzaliśmy prognozę pogody, bo w sierpniu bywa kapryśna i burzowa. Generalnie miało padać w sobotę, ale w niedzielę miało się już wypogodzić. Cóż, przyroda rządzi się swoimi prawami.
Nic tak nie męczy jak siedzenie kilka godzin w samochodzie, ale może to i lepiej, bo przynajmniej nie miałam kłopotów z zaśnięciem. W nocy padało, z przerwami, ale padało. Nad ranem zaczęło wiać i przypomniały mi się zawody w Nieporęcie.
Jacek wstał po czwartej, bo jego dystans startował o szóstej. Zjadł śniadanie i pojechał odstawić rower do strefy zmian. Ja wróciłam do łóżka...
Na odprawie dzień wcześniej organizator powiedział, że ze względu na warunki pogodowe, zgadza się na wstawienie rowerów do strefy zmian w dniu zawodów. Ukłon w jego stronę za elastyczność. Z drżeniem sera czekałam, co powie o pływaniu w piance na krótkim, czyli moim dystansie, ale ich nie zakazał. Uff...
Wstałam po siódmej, zjadłam śniadanie i zaczęłam sprawdzać wyniki. Wiedziałam ile mniej więcej Jacek potrzebuje na pokonanie tych 3,8km. Wzięłam poprawkę na brak treningów i zaczęłam się martwić, że jeszcze nie wyszedł z wody. Potem się okazało, że było opóźnienie na stronie z pomiarem czasu. Żeby się upewnić, że nic mu nie jest, zebrałam się jakoś i poszłam do miejsca wyjazdu na odcinek rowerowy. W tym momencie nie padało, no może lekko kropiło. W mojej głowie odżyła nadzieja na lepszą pogodę.
Nie musiałam długo czekać i zobaczyłam go wracającego z pierwszej pętli. Uczucie ulgi nie do opisania. Było dobrze, równe tempo i uśmiech na twarzy to najważniejsze oznaki formy na takich zawodach. Mniej więcej w momencie, kiedy ruszał na trzecią pętlę zaczęło padać, coraz mocniej. Odzyskana niedawno nadzieja na okno pogodowe zaczęła słabnąć, żeby całkiem zgasnąć po godzinie siedzenia w samochodzie. Przypomniałam sobie, że w torbie podróżnej mam drugą, grubszą kurtkę i postanowiłam pójść po nią do hotelu.
Padało już w zasadzie bez przerwy. Zabawne, ale ani na chwilę nie pojawiła się u mnie myśl, żeby zrezygnować. Bo co niby miałabym przez ten czas robić? Siedzieć w hotelu? Kibicować pod parasolem? Pomyślałam, że przynajmniej sobie popływam ;)
Wróciłam do samochodu, ogarnęłam rower i rzeczy do zostawienia w strefie. Osobna reklamówka z rzeczami na rower, osobna z rzeczami do bieganie. Na to jeszcze jeden worek. Lekko się poirytowałam, bo ktoś niedbale rozrzucił swoje rzeczy na moim miejscu. Są ludzie i taborety...
Pianka, czepek, okularki i marsz na start. Pozostałe rzeczy wrzuciłam na siebie jeszcze w hotelu. Do dziś się zastanawiam skąd się wziął mój spokój. Byłam zdenerwowana, czułam to w środku, ale jednocześnie wiedziałam, że trzeba to zrobić, wejść do wody, przepłynąć, a potem się zobaczy.
Jakiś pan pomógł mi zapiąć piankę i poszłam na plażę. Nastąpiła demonstracja trasy motorówką, krótkie obeznanie z wodą i nawet nie wiem kiedy byliśmy już po starcie. Płynęło mi się fantastycznie. Było pusto, jakby specjalnie dla mnie powstał korytarz życia. Może ze dwa razy uderzyłam kogoś w nogi. Miałam jasny cel... do bojki, a potem do brzegu. Czepki majaczące gdzieś na horyzoncie były moim gps'em. Ostatecznie ogarnęłam tę 1500m w 37:29', co daje 2:29'/100m :) A jeszcze na koniec udało mi się jakąś kobietę wyprzedzić. Bardzo mi zależało, żebyśmy nie wychodziły razem z wody, żeby wolontariusze mogli nam sprawnie pomóc.
W strefie znowu bałagan, moje rzeczy gdzieś przełożone. Szkoda gadać, trzeba robić swoje. Wszystko mokre, dobrze że spakowane w reklamówki. Kurtka, kask, numer startowy, okulary i lecę dalej, Padało już naprawdę mocno i było mi wszystko jedno, byle przed siebie. Do pierwszej nawrotki szło dobrze, potem mój rower zaczął wydawać z siebie jakieś dziwne głuche dźwięki, jakby uderzenia w regularnych odstępach czasu. Uparłam się i cisnęłam dalej. Nogi dziwnie słabo podawały, może ze względu na temperaturę, bo lało i wiało. Nie przejmowałam się, bo wiedziałam że muszę jeszcze zostawić siły na bieganie. Na drugiej pętli dziwny dźwięk mojego roweru już nie dawał mi spokoju, ale się uwzięłam, że jak będzie trzeba to go doniosę do strefy, Tak czy owak skończę te zawody.
Taka mała dygresja, że dwa dni wcześniej miałam rower w serwisie i nie zdążyłam go potem przetestować. Nie polecam, bo to zdecydowanie źle wpływa na poczucie pewności. Na etapie kolarskim to sprzęt może najbardziej zawieść. Mój na szczęście dał radę. Okazało się potem, że mam zakleszczony tylny hamulec. Nie mam pojęcia kiedy to się stało, ale raczej nie pociągnęłabym 28-30km/h z zahamowanym kołem, więc pozostanę przy tym, że to się stało już po zawodach.
Na pierwszej nawrotce wyleciał mi bidon, ale powiedziałam panu przy punkcie pomiaru, że wrócę po niego wieczorem... samochodem i tak też zrobiłam. Leżał sobie grzecznie przy znaczniku 22,5km i na mnie czekał ;)
Nieopisane szczęście, kiedy w końcu możesz iść pobiegać. Zostawiłam kurtkę, bo deszcz jakby zelżał. Niedługo potem w ogóle przestało padać. Na trzecim kilometrze spotkałam Jacka. Zapraszam do przeczytania jego relacji na fb :)
Biegło mi się fajnie, luźno. Mięśnie i płuca dawały radę i mogły więcej, ale... znowu pojawiło się kłucie w prawym boku i musiałam zwolnić. Dwa razy się zatrzymałam. Złoszczenie się na siebie niczego by nie zmieniło, więc biegłam na tyle, na ile było to możliwe i ból w prawym boku był do wytrzymania. Kilka osób i tak udało mi się wyprzedzić i o ile na pływaniu byłam siedemdziesiąta któraś, to na bieganiu jakoś zaraz po trzydziestce.
Może z piętnaście metrów przed metą wyprzedziłam jeszcze jednego pana z mojego dystansu i dotarłam do mojego spełnionego marzenia :) Fantastyczne uczucie!! Trudne warunki na rowerze nawet jeszcze spotęgowały poczucie satysfakcji z tego, co się właśnie wydarzyło.
Bardzo się cieszę, że to właśnie w Wolsztynie udało mi zadebiutować na dystansie olimpijskim i na pewno tam wrócę, ale wtedy już na pełny dystans. Jest już też pomysł na połówkę w przyszłym roku. Chyba wdepnęłam w to na dobre.
Najpierw muszę jednak uporządkować swoje sprawy gastryczno-ginekologiczne i pozbyć się tej kolki czy cokolwiek to jest.
Najlepsze jest to, że w końcu przestało padać. Zobaczyłam na medalu, że to 10-ta edycja i pomyślałam, że to wiele wyjaśnia. W Nieporęcie też była 10-ta, czyli taki mój los, że wtedy nie może być łatwo i z wiatrem ;)
Jestem mega dumna z mojego pływania, zadowolona z uporu na rowerze i zdrowego podejścia do odcinka biegowego. Ostatecznie mój wynik to 3:09:29h. Jasne, że mogło być lepiej, na przykład gdybym się nie zakręciła na jednym rondzie i od razu pojechała we właściwym kierunku. To są błędy początkującego triathlonisty, bo chyba teraz mogę już tak o sobie powiedzieć. Z tych i podobnych błędów trzeba wyciągać wnioski i nie popełniać ich ponownie.
Kinga