Na Słowację dotarliśmy w piątek wieczorem. Mieliśmy wynajęty domek w miejscowości położonej ok. 20 km od miejsca, w którym odbywały się zawody. Wcześniej położyłam się spać, żeby mieć siły na kolejny dzień.
Przed wyjazdem do doliny w sobotę rano, na ok. 3 godziny przed biegiem, zjadłam prawdziwe spartańskie śniadanie (3 kotleciki mielone, jajko na twardo, kawałek sera pleśniowego i pół ogórka), a tuż przed samym biegiem kawałek gorzkiej czekolady. Nie miałam przy sobie żadnych żeli energetycznych, ale na trasie biegu były stacje z wodą i napojami energetycznymi.
Rozgrzewkę zrobiliśmy we własnym zakresie. Przez chwilę miałam mroczki przed oczami, ale to przez adrenalinę. W końcu to był mój pierwszy taki start w życiu, więc miałam prawo się denerwować.
Wyruszyliśmy punktualnie o 9.30. Pierwsza przeszkoda - przejście przez staw, lodowata woda sięgała w niektórych miejscach do pasa. I tak na wstępnie mieliśmy mokre buty, spodnie, koszulki... Ale na Spartanie nikt się nie przejmuje takimi rzeczami... trzeba biec dalej...
Trasa była ciężka. Nie chodzi nawet o przeszkody, bo mniej więcej wiedzieliśmy, czego się spodziewać i że w razie nie zaliczenia przeszkody trzeba zrobić 30 burpees. Chodzi o to, że było bardzo dużo długich (ok. 600-700 a może i więcej metrów) i stromych podejść. Potem trzeba było zbiec pionowo w dół... i tak kilka razy... Momentami czułam się, jak na wycieczce w Pieninach albo Tatrach, tyle że na takie górski wyprawy ubieram zazwyczaj inne buty i nie idę na czas.
Nie wiem, co mnie napędzało. Przypuszczam, że adrenalina. Kilka razy pomyślałam, że to co robimy nie jest normalne i że wszyscy mamy nierówno pod sufitem. Marsz, bieg, marsz, wspinanie, bieg, kolejna przeszkoda, byle do celu, byle do mety...
Jestem z siebie dumna, bo skończyłam bieg z dobrym czasem i z nie zaliczonymi zaledwie 3 przeszkodami. Poległam na podciąganiu na rękach, wchodzeniu po linie i rzucie oszczepem, choć co do oszczepu, to niewiele brakowało i trafiłabym do celu. Na każdej z tych przeszkód honorowo zrobiłam po 30 burpees.
Pod koniec biegu zaczęły mnie łapać skurcze w łydkach, nieopisany ból, ale udało mi się rozmasować mięśnie.
Najfajniejsza była końcówka biegu. Z jednej strony miałam świadomość, że to już prawie koniec, a z drugiej strony pod koniec było najwięcej przeszkód, taplanie się w błocie pod drutem kolczastym albo w wodzie przed, pod lub za przeszkodą. Wisienką na torcie był skok nad płonącymi gałęziami, a potem już tylko meta kilka metrów dalej. Medal, butelka wody mineralnej, banan i koszulka "Finishera". Udało się!! :)
Kolejny Spartan 30 sierpnia, tym razem krótszy i w Polsce. Mam prawie 2 miesiące na to, żeby się do niego solidnie przygotować.
To będzie rok medalowy ;)
Kinga
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz