Na udział zdecydowałam się spontanicznie, zaraz po tym jak zobaczyłam wydarzenie na facebook'u. W sumie jest to główne źródło mojej wiedzy o wszelakich wydarzeniach sportowych.
Obudziłam się już przed 7 i jakoś nie mogłam znowu zasnąć. Na pewno nie było to spowodowane stresem, nic z tych rzeczy, po prostu tak mam ustawiony zegar biologiczny. Wstałam i zjadłam śniadanie. Zdawałam sobie sprawę z tego, że to dużo za wcześnie przed zawodami, ale nie miałam wyjścia.
4 łyżki płatków owsianych i gryczanych z rodzynkami, ziarnem słonecznika i orzeszkami ziemnymi.
Busa do Niepołomic miałam tuż przed 9. Wysiadłam na Woli Batorskiej i próbowałam się dowiedzieć, w którą stronę pójść, żeby dotrzeć na Polanę Sitowiec, z której mieliśmy startować. Muszę przyznać, że nie było trudno. Miejscowi okazali się przyjacielscy i chętni do pomocy. Pokonałam 2 km z buta i o 10, czyli 2 godziny przed planowanym startem, byłam na miejscu.
Odebrałam pakiet startowy i spokojnie czekałam. Miejscówka była fajna, więc nie mogłam narzekać. Tuż przed startem zrobiłam krótką rozgrzewkę. Wyruszyliśmy punktualnie. Na początku biegło mi się nawet fajnie, na 7 km dostałam kolkę, która trwała mniej więcej do 12 km, ale cały czas biegłam. Na postojach piłam wodę i po 8 km zjadłam jeden żel energetyczny. Tym razem kryzys przyszedł mniej więcej w połowie trasy, czyli jak widać nie ma reguły. Zaczęła pracować głowa. Postanowiłam przestać wkurzać się na samą siebie za to, że się w ogóle zdecydowałam na ten bieg. Zabroniłam sobie powtarzać, że nie lubię biegać i że to nie moja bajka. I tak dobrnęłam do 17, potem 18 km. Wtedy nastąpił przełom, zaczęłam odliczać kilometry do końca i było super. Ostatni kilometr biegliśmy asfaltem, dłużył się jak flaki z olejem, ale głupio by było poddać się na finiszu. Udało się.
Czas zmierzony przez organizatora - 02:02:26 h, a Endomondo policzyło 01:53:48 h. Cały dystans wyniósł 21,35 km. Trochę mnie dziwi taka rozbieżność, bo na Półmaratonie Marzanny różnica wyniosła zaledwie kilkadziesiąt sekund. Nic na to nie poradzę. Cieszę się, że byłam w granicy czasu, który sobie założyłam.
Zjadłam zupkę przygotowaną przez organizatora i ruszyłam w drogę powrotną na busa do Krakowa. Wyczekałam się 40 minut na przystanku, żeby tuż po 16 być na miejscu, czyli w samym centrum Nowej Huty. W sumie był to całkiem niegłupi niedzielny wypad za miasto.
Kolejny bieg 9 maja, ale na krótszym dystansie 10 km. Jestem przygotowana. Nogi bolą mnie mniej niż poprzednio i myślę, że rozmasowanie piłeczką do tenisa załatwi sprawę.
Ale się rozpisałam... No ale skoro dzień był taki ciekawy, to jak tu nie pisać? ;)
Kinga
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz